Mam na imię Wojciech. Przyjechałem do Francji na chwilę, zwiedzić Paryż. Niefrasobliwie, bo nic mnie w Polsce nie trzymało. Ani praca, ani rodzina. W dniu powrotu do Polski, wsiadając do autokaru, straciłem przytomność. Zaczęło się: szpital, badania, w końcu diagnoza. Choroba śmiertelna.. Rozpoczęła się walka o mnie i moje zdrowie. Nie myślałem nawet o powrocie do Polski, bo nie było po co ani do kogo. Moje życie wisiało na włosku, nie miałem ubezpieczenia, a koszty leczenia były ogromne. Żyję dzięki życzliwości jednej pani doktor z podparyskiego szpitala Foch, która walczyła o to, by mnie leczyć. Dzięki Ci Boże za Nią.
Kilkanaście miesięcy spędzonych w szpitalu dało mi wiele do myślenia o moim życiu. Nie znałem języka, czułem się bardzo samotny i nie mogłem pogodzić się z wszystkim tym, co się stało.
Wreszcie nadszedł czas wyjścia ze szpitala z lekami, które muszę brać do końca życia. Także z wiadomością, że po przebytej chemioterapii nie będę mógł mieć dzieci. Spoko, damy radę. Dostałem łóżko w poszpitalnym „socjalu” – jak się okazało obok miejsca, gdzie przebywają Polacy, którzy są bezdomni i uzależnieni , bo właśnie tutaj uzyskują pomoc. Szybko nawiązałem z nimi znajomość. Wtedy „popłynąłem”. Zacząłem od niewinnego piwa i już nie potrafiłem nad tym zapanować, chciałem o wszystkim zapomnieć, chociaż przez chwilę nie myśleć. Szybko wylądowałem na ulicy i zrozumiałem, że to nie rozwiązało moich problemów i nie złagodziło mojego strachu. Zrozumiałem też, że potrzebuję wsparcia, kogoś, kto mnie wysłucha, kogoś kto pomoże mi się pozbierać, bo sam już nie dam rady.. Proszę o pomoc.